Ciekawostki ze świata

Bazarowy handel, bilety spod lady i ucieczki na Zachód. Jak wyglądały wycieczki w PRL-u?

Rozmawiał Grzegorz Dzięgielewski, 12.07.2016

Akropol w 1979 r.

fot.: John Atherton/CC BY-SA 2.0/flickr.com/photos/gbaku/1185404320

Akropol w 1979 r.
Turystów w ogóle nie interesowało zwiedzanie. W Atenach kupowali futra, w Stambule skóry i dżinsy. W drodze powrotnej sprzedawali je w Związku Radzieckim. To był cały system – o realiach grupowych wyjazdów w latach 80. opowiadają pilotki Orbisu.

Lidia Sikora-Radzik: Miałyśmy po cztery paszporty: służbowy na kraje demokracji ludowej, służbowy na kraje kapitalistyczne, prywatny na demoludy i prywatny na Zachód.

Agnieszka Biesiadecka: Ale nigdy nie mogłyśmy ich mieć wszystkich przy sobie. W Orbisie istniała komórka paszportowa, w której dostawało się i zdawało służbowy paszport. Prywatne zaraz po powrocie trzeba było zwrócić w komendzie milicji. Nie można było, jak teraz, przyjść do biura podróży, kupić last minute i wyjechać następnego dnia. W latach 70. pojawiły się nieliczne wycieczki do Grecji czy Paryża, ale były bardzo drogie. Później sytuacja ekonomiczna w Polsce pogorszyła się. Ludzie wyjeżdżali za granicę po to, by handlować. Wyjazdy wakacyjne były dla nich okazją do prowadzenia nieformalnej działalności importowo-eksportowej.

Lidia: Wycieczka stała się towarem deficytowym. Trzeba było znać kogoś z biura, żeby ją kupić. Gdy mój mąż z synem jechali do Grecji, musiałam dać łapówkę osobie, która pracowała w sprzedaży w Orbisie, żeby dostali vouchery na wyjazd. Często zanim pojawiło się ogłoszenie, wycieczka była prawie w całości wyprzedana, jak szynka spod lady.

Wakacje na bazarze

Agnieszka: Ludzie zaczęli przyjeżdżać z kożuchami z Turcji, futerkami z Grecji... Wystarczyło, że ktoś przywiózł coś atrakcyjnego, a od razu szła fama wśród znajomych, którzy jechali w to samo miejsce. W polskich sklepach był tylko ocet, więc wśród znajomych czy na bazarze sprzedać można było wszystko.

Lidia: Biura podróży nie ułatwiały handlu ani go nie utrudniały. Organizowały wycieczki i zostawiały ludziom wybór, by mogli zająć się swoimi sprawami.

Agnieszka: W latach 80. popularne stały się rejsy do Stambułu i Aten. Ludzie szybko zorientowali się, że lepiej kończyć je w Odessie niż w Warnie. Do Polski wracało się samolotem. Bułgarzy ważyli bagaże, a Rosjanie nie. Pamiętam, jak raz nasi turyści przesadzili i okazało się, że każdy wiezie kilka ogromnych tobołów wypchanych dżinsami i skórami. Rosjanie przepuścili tyle bagaży, ile zmieściło się do samolotu, a resztę zostawili. Zrobiła się taka awantura, że jeden z dyrektorów Orbisu został zwolniony.

Lidia: W Stambule było nas zwykle 10 pilotów i mnóstwo turystów. Kontrahent pytał nas, ile autokarów ma podstawić. Odpowiadaliśmy zawsze, że jeden – tylko dla pilotów. „Turyści” w ogóle nie brali udziału w programie. Na statkach pływali ciągle ci sami ludzie i znali miasto lepiej od nas. Było to dla nas trochę przykre, ale dzięki temu miałyśmy czas dla siebie. Kiedy statek nie zawijał do portu, turystom trzeba było zapewnić rozrywkę. Robiłyśmy bale przebierańców, na których same świetnie się bawiłyśmy. Ja głównie byłam tancerką, a Agnieszka zawsze śpiewała.

Rzeczy (nie) na sprzedaż

Agnieszka: Piloci czasem też brali udział w handlu. Raz, gdy jechałam w lutym do Leningradu, w grupie ujawniła się obrotna dziewczyna i namówiła mnie, bym poleciała w jej futrze. Na miejscu okazało się, że na futro jest już klient. W zamian dała mi płaszczyk. Było mi tak zimno, że nie mogłam wysiąść z autobusu.

Lidia: W Leningradzie zaskoczyło mnie to, że sprzątaczki w hotelu potrafiły wziąć połowę moich rzeczy i zostawić mi za nie pieniądze. I to nawet niezłe pieniądze.

Agnieszka: Ode mnie kiedyś tak całą bieliznę „odkupiły” i nie miałam się w co ubrać. Później powstał system – jeśli chciało się coś zachować dla siebie, trzeba było na torbie zostawić kartkę. Reszta rzeczy była na sprzedaż. Wszystko działo się pod naszą nieobecność w pokoju. Nie wiedziałyśmy nawet, z kim handlujemy. 

Stambuł w 1989 r.

Stambuł w 1989 r. , Ron Knight/CC BY 2.0/flickr.com/photos/sussexbirder/8610376492, (2520)

NA TEMAT:

Znikający turyści

Lidia: Podczas wycieczek na Zachód handel też kwitł, ale tam dochodziły inne motywy wyjazdu. Byłam raz na rejsie do Hamburga, gdzie w drodze powrotnej na promie zostali tylko piloci wycieczek i załoga. Cała wycieczka wybrała wolność w Danii i Niemczech. W porcie w Świnoujściu czekały rodziny, które często nie wiedziały, że ich najbliżsi nie wrócą. Czasem uciekinierzy zostawiali nam listy do bliskich. W 1988 r. poleciałyśmy z Agnieszką do Frankfurtu. Po zakwaterowaniu w hotelu powiedziałam podczas pierwszej kolacji: „Proszę państwa, jesteście dorośli. To wasza decyzja, co zrobicie ze swoim życiem. Tylko w razie czego wsuńcie mi kartkę pod drzwi, żebym nie musiała się o was martwić”. Całą noc nie spałam, bo pod drzwiami ciągle coś szurało. Rano okazało się, że w hotelu zostałyśmy tylko my dwie. Pomyślałam, że mogli chociaż wykorzystać pobyt, za który zapłacili, ale widocznie się bali. Cały hotel miałyśmy dla siebie. Jedzenie było opłacone, więc mogłyśmy zamawiać, co nam się podobało. Zapraszałyśmy nawet znajomych na szampana.

Zakopane skarby

Agnieszka: Wyjazdy zagraniczne były tylko dodatkiem do naszej pracy. Moim podstawowym zajęciem była praca z grupami przyjeżdżającymi do Polski.

Lidia: Większość turystów przyjeżdżała wtedy z Niemiec. Byli to głównie „hajmatowcy”, czyli przesiedleni po wojnie do RFN z Mazur, Pomorza i Śląska. Mieli po 60-70 lat i szukali swoich śladów. Pamiętali na przykład, że babcia Emma zakopała porcelanę osiem kroków od drzewa. Odnaleźliśmy ten dom i to drzewo. I zaczęło się odliczanie. Wszyscy wysiedli z autokaru i patrzyli, czy znajdziemy skarb. Czasem okazywało się, że przesiedleniec gdy wyjeżdżał z Polski, miał 10 lat, robił mniejsze kroki, i z odszukaniem czegokolwiek był kłopot, ale niekiedy znajdowaliśmy zakopane pamiątki.

Agnieszka: Hotele na Mazurach nie zachwycały. Z jedną grupą jechałam do motelu pod Ełkiem. Oni już znali to miejsce, bo jeździli na Mazury regularnie. W drodze mówią mi: „Nic się nie martw. Mamy ze sobą pułapki”. Pytam zdziwiona: „Jakie pułapki?”. „No, na myszy. Nie wiesz, że w tym hotelu jest strasznie dużo myszy?”. Odpowiadam, że w takim razie tam nie jedziemy, ale oni na to: „Przecież mamy pułapki. Pożyczymy ci”.

Lidia: Kawę też wozili ze sobą. Nasza miała fatalny smak, a jednocześnie nawet w dobrych hotelach była limitowana. Do śniadania dostawało się tylko jedną filiżankę. Niemcy lubią słabą kawę, ale piją jej dużo. Gdy schodzili na śniadanie, mieli ze sobą takie niezbędniki: kawa, musli i zestaw tabletek – bali się, że jak się u nas rozchorują, to nie dostaną żadnej pomocy.

Zmiany, zmiany, zmiany...

Agnieszka: Bardzo się zdziwiłam, gdy w 1989 r. poleciałam do Paryża na weekendówkę. Byłam pewna, że połowa grupy jak zwykle zostanie. Wrócili wszyscy. Co więcej, mieli ze sobą kamery. Chodzili z nimi i naprawdę zwiedzali Paryż.

Lidia: Tak samo byłam zaskoczona, gdy w Stambule jeden turysta chciał zwiedzać. Potem już kilku.

Agnieszka: Jeszcze do połowy lat 90. wiele osób uważało, że wycieczka musi się zwrócić. W czasach, gdy średnia polska pensja wynosiła 10 dolarów, dwa dolary za gałkę lodów za granicą to był majątek. Nasi musieli kombinować i oszczędzać. Zabierali puszki, konserwy, czasem nawet całe wielkie pojemniki z jedzeniem.

Lidia: Wyzwaniem był szwedzki stół. Ludzie nakładali góry jedzenia. Potem robili sobie kanapki, mimo że tłumaczyliśmy, że tak nie wolno. Teraz z przyjemnością patrzę na polskich turystów. Są zainteresowani tym, co mamy im do powiedzenia. Chodzą do lokali, pytają, co regionalnego warto zjeść. Gdyby ktoś 30 lat temu zapytał mnie, czy Polacy będą tak podróżować, powiedziałabym, że to nieosiągalne.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.