Kuchnie świata

Dwie prawdy o kuchni Izraela: jest wyśmienita i... nie istnieje

Radosław Żydonik, 16.11.2018

Bazar Mahane Yehuda

fot.: Radosław Żydonik

Bazar Mahane Yehuda
Niezwykła to kuchnia. Smakuje bosko, potrafi zawładnąć sercem i podobno… nie istnieje! Kulinarny cud? Nic dziwnego, w końcu jesteśmy w Ziemi Świętej.

– Tylko nie dotykaj patelni, bo pan Bino przestanie gotować – ostrzega Joel. – Rzucisz urok i figa z makiem, nie skosztujesz szakszuki. A uwierz mi, lepszej nie znajdziesz na całym świecie. Caaaałym! – zatacza dłońmi krąg, podkreślając, że cały świat to nie przelewki.

Cofam się o krok. Ostatnie, czego bym chciał, to zepsucie słynnego dania dotykiem, niefortunną myślą czy innym okropieństwem z długiej listy izraelskich przesądów. Szczęśliwie Joel trzyma w dłoni oko z porcelany. Potężny oręż przeciwko najgorszemu czarowi. – Może masz „złe oko”?! – zerka podejrzliwie. – Ale bez obaw, szast-prast i odczarowane! – uśmiecha się szelmowsko, chowając talizman, a ja oddycham z ulgą, bo w końcu mogę patrzeć do woli. A jest na co.

NA TEMAT:

Jesteśmy w sercu starej Jafy na peryferiach Tel Awiwu. W półmroku wypełniającym wnętrze knajpki Dr. Shakshuka wirtuoz patelni Bino Gabso rozpoczyna spektakl. Dłonie chwytają za okopcone rączki i jazda! Jeden, trzeci, szósty – kolejne rondle trafiają na palniki. Jęzory ognia przelewają się przez żeliwne krawędzie. Skwierczy oliwa, w nozdrza uderza zapach czosnku, kuminu i papryki.

Zawieszone na łańcuchach mosiężne naczynia – karafki, butle, bańki – w mglistej poświacie zdają się lewitować, jakby pomieszkiwały w nich zastępy legendarnych dżinów. – Gdyby Aladyn wiedział o istnieniu szakszuki, przekwalifikowałby swojego dżina na kucharza – nie kryje rozbawienia Bino. – Trzy życzenia? Szakszuka, szakszuka i jeszcze raz szakszuka! – śmieje się, wbijając w bulgocącą otchłań kilka jajek. Gotowe! Trudno uwierzyć, że proste warzywne danie może pachnieć tak obłędnie.

Tel Awiw
Tel Awiw, fot. Radosław Żydonik

Patelnie lądują na stole. Wokół nich piętrzą się faszerowane anyżem jagnięce kiełbaski (merguez), pieczone bakłażany z odrobiną dyniowej pasty oraz mafroum, czyli wypełnione wołowiną ziemniaki. Nóż, widelec? Jeszcze czego! Dłonie i pita prosto z pieca zastępują sztućce. – Niczego więcej nie trzeba, by cieszyć się libijską kuchnią! – mówi Bino, sięgając po plasterek kiszonej rzepy. – Chwileczkę, jaką libijską? Nie izraelską? – pytam zaskoczony. – Złap się stołu, bo to, co usłyszysz, zabrzmi niczym herezja – uśmiecha się nasz gospodarz. – Są dwie prawdy o kuchni Izraela. Po pierwsze, każdy ją kocha. Po drugie, ona nie istnieje. Nie wierzysz? Posłuchaj...

– Szaleństwo zaczęło się w 1948 r. – wyjaśnia Bino. – Na wieść o powstaniu państwa Izrael Żydzi z różnych zakątków globu zaczęli ściągać do portu w Hajfie. A na miejscu konsternacja. Niby wszyscy są dziedzicami króla Dawida, w walizkach ta sama święta Tora. Ale język, kolor skóry, tradycje kulinarne? Różnice były wielkie niczym u budowniczych wieży Babel. Co robić? Pakować się na statki i wracać? Zamiast tego zaczęto zaglądać sobie do garnków.

Żydzi sefardyjscy z Hiszpanii, Maroka i Tunezji pichcili nadziewane jagnięciną pierożki kibbeh i cienkie placuszki mufletta. Gdy nadchodził szabas, stawiali na stole hreime, czyli pieczoną rybę i marynowane cytryny. Z niedowierzaniem patrzyli na kiszone ogórki chrupane przez Aszkenazyjczyków z północnej Europy. – Cóż to za fanaberie? – szeptali. – Żeby jeść zepsute warzywa?! I co oni wyczyniają z rybą?! Zamiast ją upiec, jak Pan Bóg przykazał, robią z niej pulpety. A ziemniaki?! Przecież nawet goje wiedzą, że najlepsze są krojone i smażone na oliwie, nie tarte na jakieś placki.

Łączy nas hummus

Jednak wystarczyło kilka wspólnych biesiad, by zmienili melodię. Nagle okazało się, że zarówno placki, jak i pulpety są znakomite, a chałka i szabasowy czulent, gulasz wołowy – palce lizać. Dostrzegli też zadziwiającą rzecz. Od biblijnej wędrówki Izraelitów minęły tysiąclecia, a Ziemia Święta wciąż częstuje tułaczy manną. Tym razem pod postacią ciecierzycy. Miejscowi Arabowie łączyli ją z pastą tahini i ucierali na kremową masę bądź smażyli, formując w kulki. Nie trzeba było długo czekać, by hummus został okrzyknięty kulinarnym objawieniem.

W duecie z falafelem z miejsca podbił podniebienia osadników, lądując na podium komponowanego spontanicznie wielokulturowego menu. Kolejne pozycje jadłospisu dopisali Żydzi z Libii, Ameryki Łacińskiej (popularne w Tel Awiwie steki) czy etiopscy Felaszowie (wypieki z mąki sorgo). Dziś stół Izraela jest wybitnie kosmopolityczny. Pachnie Europą, Afryką, Ameryką, Orientem.

Najlepiej smakuje pod gołym niebem, na ulicznym bazarze.

Hummus
Hummus, fot. shutterstock.com

Mahane Yehuda

– Yalla, yalla! (dalej, dalej!) – krzyczy chłopak, obracając nanizany na ruszt kebab. Krople tłuszczu syczą na węgielkach, ulatując w obłokach obłędnego aromatu. Jednak młodzian kręci nosem. Sięga po pudełko z przyprawami. A niech to, puste! W okamgnieniu zostawia kulinarny przybytek i daje nura między stłoczone garkuchnie i stragany. Po chwili wraca rozanielony. – Jerozolima jest cudowna! – woła. – Zaś bazar Mahane Yehuda to prawdziwy raj. Było puste, jest pełne. Powąchaj, to zatar – podsuwa mi pod nos kombinację zmielonego sezamu, tymianku i sumaku. – W Izraelu dodajemy go do wszystkiego, nawet do lodów – oświadcza, obsypując zdobyczą kebab, i chwyta za maczetę. Strzaskane ząbki czosnku dołączają do ogórka, pomidora, pietruszki i mięty.

Maczeta zamienia się w blender. – Na dobry początek tabbouleh – mówi chłopak, stawiając przede mną miseczkę z najpopularniejszą bliskowschodnią sałatką. – Co poza tym? Trochę Maroka, Turcji i cymes z Europy, czyli marchewka na słodko – podnosi pokrywki, uwalniając zapachowy gejzer. Kosztuję baba ganoush, duszonego w pomidorach wołowego ogona i rozpływającego się w ustach sofrito (kurczaka pieczonego w cytrynach). – Wszystko koszerne – zaznacza chłopak – żadnej wieprzowiny i łączenia mleka z mięsem. Jedyne wino, jakie podaję, to mevushal, czyli gotowane przed korkowaniem. A hummus? Skosztuj, biorę po sąsiedzku od chłopaków z baru Acramawi. I już otwiera usta, by powiedzieć, że najlepszy w Izraelu, ale milknie, widząc moją minę. – Aksamitny, boski! – wzdycham i zauważam, że chłopak ma na piersi porcelanowe oko. – To w trosce o klienta – wyjaśnia szybko – bo ta kuchnia potrafi rzucać uroki. Zawładnąć nie tylko podniebieniem, ale i sercem. A brać ślub z ciecierzycą? Daj spokój! – śmieje się, ale przestaje, gdy proszę o dokładkę. Pierwszą z wielu.

Gdzie zjeść w Izraelu?

Tel Awiw

  • Dr. Shakshuka – prowadzona przez Bino Gabso w starej Jafie restauracja specjalizuje się w kuchni libijskiej. Gwiazdą menu jest szakszuka uchodząca za najlepszą w Izraelu.
  • Eva – leżący przy ulicy Allenby (pod nr 91) barek z kuchnią aszkenazyjską oferuje tradycyjne potrawy, m.in. gefilte fish, sznycel czy rosół z knedlami.
  • Porter & Sons – duży wybór lokalnych piw i mięsnych potraw (również wieprzowych).

Jerozolima

  • Bazar Mahane Yehuda – kulturowy (i kulinarny) tygiel w pigułce. Miks języków, zapachów i smaków skąpany w lejącym się strumieniami soku z granatów.
  • Acramawi – popularna jadłodajnia położona nieopodal Bramy Damasceńskiej znana jest przede wszystkim z hummusu i falafela.
  • Zalatimio – skryta w uliczkach Starego Miasta cukiernia serwuje m.in. mutabak, czyli chrupiące ciastko wypełnione miodem i orzechami, oraz kawę z kardamonem.

Polub nas na Facebooku!

Żaden utwór zamieszczony w serwisie nie może być powielany i rozpowszechniany lub dalej rozpowszechniany w jakikolwiek sposób (w tym także elektroniczny lub mechaniczny) na jakimkolwiek polu eksploatacji w jakiejkolwiek formie, włącznie z umieszczaniem w Internecie - bez pisemnej zgody TIME S.A. Jakiekolwiek użycie lub wykorzystanie utworów w całości lub w części z naruszeniem prawa tzn. bez zgody TIME S.A. jest zabronione pod groźbą kary i może być ścigane prawnie.